środa, 6 listopada 2013

W lazurze jej oczu bezdennym utonąłem, jak głaz, w fale ciśnięty...

Chciałbym ją znowu zobaczyć. Chodziła mi po głowie cały dzień, i byłem z tej przyczyny tak rozkojarzony, że nie nawet nie sięgnąłem po mój ukochany, biały zeszyt...
Ech, ciężkie jest życie artysty.
Dzień minął normalnie. Zdecydowanie ZA BARDZO normalnie. Nie lubię normalnych dni. Robię to, co każdy normalny człowiek. Jem, oddycham, zajmuję się zwierzętami... To, co robiłby każdy normalny człowiek. Tyle że, ja nie jestem normalnym człowiekiem. Jestem przecież Artystą przez duże A!
Tak więc, ten dzień był strasznie nudny. Nawet śnieg zaczął topnieć w szaleńczym tempie, co bardzo mnie niepokoiło. Brak śniegu jednoznacznie wskazywał na brak zimowej inspiracji.
Właśnie tego wieczoru wpadłem na szalony pomysł, którego zadaniem miało być uczynienie chociaż jutrzejszego dnia ciekawszym.
Postanowiłem pojechać do miasta.
W nocy, co tu rzec, było normalnie. Wyjątkowo nie miałem snów, co bardzo mnie przygnębiło, bo bardzo chciałbym, żeby przyśniła mi się ta piękna osóbka... Podejrzewałem jednak, że zaspokoiłoby to moją ciekawość na tyle, że odwołałbym swoją podróż.
Tak więc, sobotniego poranka, gdy słońce nie zdążyło jeszcze wyjść zza horyzontu, spakowałem niezbędne rzeczy na cały dzień i pojechałem rowerem na stację kolejową znajdującą się kilka kilometrów od mojego domu.
Stacja kolejowa była dość opuszczonym miejscem, ale przynajmniej bilety jeszcze sprzedawali. Czekałem tylko kilka minut, widocznie poszczęściło mi się. Nadjechał czerwony (a przynajmniej kiedyś na pewno był czerwony) pociąg, miał tylko cztery wagony. Wsiadłem do jednego z nich i postanowiłem przespać czas, aż dotrzemy do Krakowa.
<^>
Właśnie wysiadam z pociągu. Wieje lekki, zimowy wiatr. Dawno nie byłem w mieście, prawie zapomniałem, jak to jest.
Kraków jest chyba jedynym widzianym przeze mnie miastem, które swoją strukturą i swoim klimatem zachęca mnie do pisania wierszy. Cały rynek, cały... Ogółem wszystkie budynki mają w sobie coś niezwykłego, zachęcającego. A jednocześnie tajemniczego i interesującego.
Przechodzę ulicą Lubicza, po prawej mijam biały urząd pocztowy - białe ściany, bo pomalowane i biały, zaśnieżony dach. Skręcam w ulicę Westerplatte, a następnie przechodzę przez zaśnieżony park. Duży, jasny budynek  - to on mnie tutaj przyciągnął. Widoczny jeszcze z tej pierwszej ulicy, wysoki teatr imienia Juliusza Słowackiego. Wyobrażam sobie to miejsce kilkadziesiąt lat temu, majestatyczne, a ja, w kapeluszu na głowie wchodzę do środka jak władca całego świata.
Nie zostałem tam długo i, szczerze powiedziawszy, nie miałem pojęcia, w którą stronę idę. Idąc jednak, przechodziłem obok starych, ale jasnych budynków kamienicy.
Zawsze wiedziałem, że Kraków to nie zwykłe miasto. Gdy byłem młodszy, przyjeżdżałem tu z rodzicami. Kraków to zupełnie inny wymiar, do którego wchodząc, zapominasz o rzeczywistości.
Doszedłem do skrzyżowania, tuż obok mnie była biblioteka. Skręciłem za nią w prawo i szedłem dalej.
Właściwie, kręciłem się bez sensu, trochę pogubiony, aż dotarłem do rynku głównego. Oczywiście, że nikogo nie pytałem o drogę. Przecież jestem mężczyzną, i w dodatku artystą. Mężczyźni nie pytają o drogę, bo to za mało męskie. Artyści nie pytają o drogę, bo nie mają celu. W końcu, to artyści.
Po mojej lewej - Bazylika Mariacka. Po prawej - sukiennice z dużą ilością straganów i pamiątek. Osobiście bardzo lubię takie małe, kolorowe zabaweczki, jakich na tego typu straganach jest mnóstwo. Z przyjemnością przyglądałem się im, a niektóre wydawały nawet ciche odgłosy, gdy się je dotknęło. Kilka było ruchomych. Bardzo zabawne. Ciekawe, że tacy szarzy ludzie jednak potrafią wymyślać ładne rzeczy.
I w tej właśnie chwili, obmacując małego, zielonego ptaszka z drewna, kilka metrów dalej mignęły ciemne włosy. Jakoś tak odruchowo spojrzałem w tamtym kierunku. Rzuciłem ptaszka na stolik i zacząłem biec. Jak nie trudno się domyślić, ona zaczęła uciekać.
Czy ja oszalałem?
Tak, to było pytanie retoryczne. W sumie, chyba sam znam odpowiedź.
W każdym razie, biegłem za tą dziewczyną. I z całej swojej woli próbowałem ją dogonić, bo wiedziałem, gdzie ją już widziałem. Budziło to jednak we mnie tak mieszane uczucia, że po prostu musiałem zobaczyć się z nią z bliska.
<^>
Nie wiem, dlaczego biegłam. Perspektywa spotkania go, dziwnym trafem, nie budziła we mnie entuzjazmu. Przecież, mimo wszystko, był dla mnie obcy. A to, że raz się pocałowaliśmy... Nie, nawet nie można tego nazwać pocałunkiem. Jestem artystką, a nie jakąś dziwką.
Chciałam wsiąść do autobusu, ale mi uciekł. Zaklęłam pod nosem. Moja podświadomość wyraźnie dawała mi do zrozumienia, że postępuję całkowicie bezsensownie. Zupełnie bez potrzeby, ja o tym wiedziałam. Jestem kobietą.
Znam Kraków jak własną kieszeń. Tutaj się urodziłam, tutaj spędziłam całe swoje życie, tutaj tworzyłam. I to miasto było najlepszym, jeśli chodzi o miejsca, w których mogłabym rozwijać swój talent. Namalowałam już większość znanych zabytków, wiele kamienic i miejsca, które nawet nie istnieją. Czy raczej, które istnieją w mojej wyobraźni. A moja wyobraźnia tworzyła miejsca tak niesamowite, że po prostu nie da się ich ogarnąć samym wzrokiem. Moje dzieła przenikały duszę. Takie było ich zadanie. Przecież jestem artystką.
Bardzo dobrze wiedziałam, jak biec w taki sposób, by zgubić tego chłopaka. Mimo to, było mi trochę wstyd tak uciekać. Mimo wszystko, to chyba mnie trzeba było obarczyć odpowiedzialnością za wybryki naszych wyobraźni przedostatniej nocy. To ja się odezwałam, ja poprosiłam, by się położył obok mnie. Może, w głębi duszy, miałam przeczucie, że jego istnienie jest prawdziwe, ale starałam się przekonać swój umysł, że to tylko wytwór mojej wyobraźni. By nie mieć wyrzutów sumienia. Jako wrażliwej artystki i kobiety, moje sumienie wykształciło się chyba aż za dobrze.
I tak oto biegnę przed siebie, uciekając przed moimi marzeniami, które niedługo później i tak zniknęły. Zostawiłam je w labiryncie uliczek prowadzących do mojego domu.
<^>
I wtedy zadałem sobie takie bardzo konkretne pytanie...
GDZIE JA, DO CHOLERY, JESTEM?!
Może i jestem artystą, ale w tej chwili to ja po prostu nie miałem najmniejszego powodu do zachowania optymizmu. Zgubiłem swój sen, nie wiedziałem, gdzie jestem, moja wena jeszcze nie powróciła, a ,co najgorsze, byłem GŁODNY!
Tak więc, brnąłem przed siebie, absolutnie nie wiedząc, gdzie idę. Właściwie, miałem nadzieję, że jednak znajdę tą dziewczynę. Była to złudna nadzieja. Jej nie bałbym się spytać o drogę... Chociażby po to, by mogła mi odpowiedzieć. By mogła odezwać się do mnie chociaż przez chwilę. Wskazać, gdzie mam iść. Pokazać drogę do swojego serca...
Durny, głupi marzycielu. Ta dziewczyna nie chce cię znać. Jak tobie, śmiertelny człowieku o nieśmiertelnej sztuce, może być dane spotkać się drugi raz z aniołem, chociaż nasze ścieżki przez chwilę się przetarły...
Zamknij się, idioto. Poznałeś miłość swojego życia. Błagam cię, nie spierdol tego.
Byłem naprawdę wściekły, że dałem jej uciec. Czemu uciekała? Bała się mnie? Dlaczego? Wstydziła się? Czego?
Oparłem się o jakąś bramę i prawie dostałem zawału, gdy wielki, czarny pies rzucił się na mnie od tyłu. Odskoczyłem. Pies został, na szczęście, po drugiej stronie. Jakoś nigdy nie dogaduję się z czworonogami.
- Dobra, już nie uciekam - usłyszałem głos. Odwróciłem się. Stała kilka kroków przede mną, nieśmiało unikając mojego spojrzenia. Długie, ciemne włosy zasłaniały jej twarz, ale gdy podniosła głowę, zobaczyłem piękne oczy przywołujące na myśl morskie oko w górach. Tak samo głębokie, piękne i budzące uczucie, że do szczęścia wystarczy tylko para tych oczu.
Odetchnąłem. Nasze spojrzenia przez ułamek sekundy się spotkały. Zobaczyłem, że dziewczyna się rumieni. Boże, jaka ona piękna...
- Jak masz na imię? - spytała nieśmiało, próbując najwyraźniej jakoś zacząć rozmowę.
- Czy imiona mają jakieś znaczenie?
Uśmiechnęła się. Boże, mógłbym oglądać ten uśmiech bez przerwy...
- Jesteś artystą, prawda?
Podeszła do mnie. Była taka drobna, miałem uczucie, że powinienem z całej siły ją ochraniać, że tego potrzebuje. Była niższa ode mnie o głowę, jeśli nie więcej, ale raczej nie była ode mnie młodsza.
- Jestem - potwierdziłem.
- Ja też - powiedziała, uśmiechając się. - Chodź, przespacerujemy się.
Chwyciła mnie za rękę i pobiegła przed siebie, ciągnąc mnie za sobą.
- Znam tutaj każdą uliczkę, Kraków jest naprawdę ładny! Chodź, pokażę ci!
Budynki, które mijaliśmy, pobudzały mój zmysł artystyczny. Ona najwyraźniej o tym wiedziała. Przecież była artystką. Artyści potrafią się ze sobą porozumieć nawet bez słów. Są jak inna rasa, komunikująca się mocą gestów i błysku w oczach. A ta artystka miała błysk w oczach wyjątkowo zachwycający...
- Mieszkam niedaleko stąd - stwierdziła nagle, gdy zwiedzaliśmy starą, szarą kamienicę. Właściwie, ta kamienica szczególnie mnie zachwyciła. Z pozoru zwykła, niczym nie wyróżniająca się - ot, nudne, szare miejsce. Ale gdy przyjrzałem się dokładniej imponującym rzygaczom, ozdobom dachów, dostrzegłem niezwykły przejaw artystycznego geniuszu. Rzeźby, chociaż szare, wyglądały jak żywe. Gdyby pomalować płaskorzeźby roślin, wyglądałoby to, jakby były prawdziwe. Jednak prawdziwe miasta nie są takie stare, jak mi się wydawało.
Szliśmy dalej, spokojnie, chociaż dziewczyna co chwilę radośnie podskakiwała, wskazując z zaangażowaniem co piękniejsze budynki. Ostatecznie nie mogłem się powstrzymać, żeby nie kupić jej porcji lodów. Bardzo dużej porcji lodów. Sam rzadko jadam takie rzeczy, ale dałem się skusić. Okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Jedyne, co mi się tutaj nie podobało, to to, że w ciągu dnia cały śnieg zdążył stopnieć.
W każdym razie, dzień ten minął zdecydowanie za szybko. Nim się obejrzałem, było już ciemno i musiałem wracać do domu. Mój rower zostawiony za stacją kolejową niedaleko mojego domu pewnie już dawno zamarzł.
Z bólem serc pożegnaliśmy się i odniosłem całkiem miłe wrażenie, że na pewno jeszcze kiedyś się spotkamy. Na sam koniec pocałowała mnie szybko w usta. Był to bardzo zaskakujący gest, ale według mnie bardzo miły. A potem znikła między blokami.
Ech, stary, głupi artysto.
Nie wiesz, jak się nazywa. Nie wiesz, gdzie dokładnie mieszka. Nie masz jej numeru. Idioto!
Jakiś czas później wracałem do domu. Gdy wysiadłem, światło na stacji oświetliło las wokół. Śniegu już nie było, ale trawa była zielona. Spojrzałem na nią i błysk, gdy trawą poruszył wiatr, przypominał mi błysk w oczach mojej artystki.
Już chyba wiem, dlaczego trawa jest zielona.

Jestem Artystą i nic, czym sztuka, nie jest mi obce.

Lubię zimę. Jest taka... czysta, biała, a jednocześnie tajemnicza. Dajmy na to, widzisz śnieg, zaśnieżone drzewa, a w twoim umyśle tworzą się miliony koncepcji, czym ten śnieg jest. Bo przecież zamarznięta woda to zbyt ogólne, zbyt proste wyjaśnienie. Szukasz całą swoją wolą wytłumaczenia, jak mogło powstać coś tak niewyobrażalnie pięknego, nadającemu światu tak wspaniały, niezwykły wygląd...
No, przynajmniej ja tak mam.
Ale ja nie jestem normalny.
Tak naprawdę, w moim ciele, w moim zwykłym, ludzkim ciele, nie ma nic nadzwyczajnego. Nie mam (na szczęście) dwóch serc ani sześciu palców u lewej ręki. Jest jednak coś, co sprawia, że jestem niezwykła, coś, co łączy mnie z naturą w sposób wybitny.
Jestem artystą.
Sztuka to dla mnie szukanie niezwykłych rozwiązań zwykłych problemów, wykraczanie poza granice ludzkiego rozumowania i odnajdywanie odpowiedzi na banalne pytania, na które nie zna odpowiedzi żaden człowiek. Dla przykładu, dlaczego trawa jest zielona? Niby proste pytanie. Zawiera zielony barwnik, chlorofil. Ten barwnik umożliwia fotosyntezę. Wie to każdy uczeń po podstawówce. Każdy, który nie przespał wszystkich lekcji i bez problemów ukończył tą podstawówkę.
No ale... Dlaczego zielony barwnik? Dlaczego nie, dla przykładu, różowy barwnik? Czy świat nie wyglądałby ładniej, gdyby wszystkie drzewa i trawy były różowe? Różowy barwnik mógłby działać tak samo jak zielony. Gdyby zawsze istniał różowy barwnik, ludzie nie zastanawialiby się nad jego genezą. Dla nich byłoby normalne, że drzewa i trawa są różowe, a niebo, dajmy na to, żółte.
Na to nurtujące mnie pytanie próbuję odpowiedzieć od wielu lat, ale, póki co, jeszcze na nie nie odpowiedziałem. Widać, nie jestem jeszcze wystarczająco dobrym artystą. Ale kiedyś na pewno znajdę odpowiedź na to pytanie. Na pewno. Zobaczycie.
Sięgnąłem po mój magiczny zeszyt, z białą okładką, chociaż nieco poszarzałą przez czas. Zeszyt był gruby, stukartkowy, wypełniony w więcej niż połowie. Miałem go może od trzech miesięcy i uzupełniałem wszędzie. Tworzyłem.
Co się rymuje do „słońce”?
Kiedyś nie cierpiałem rymowania. Z czasem przyzwyczaiłem się jednak i teraz rymy wychodzą mi całkiem dobrze. Najważniejsze, by A prowadziło do B. Musi się trzymać całości.
Już wiem. „kwitnące”.
Kurczę, miało być o zimie...
Niech będzie „obumierające”, bardziej pasuje. No, może być...
Drzewo zatrzęsło się lekko. Uznałem, że siedzenie na niezbyt silnie wyglądającej gruszy nie jest zbyt dobrym rozwiązaniem, więc zszedłem z niej. W tej chwili zaczął padać śnieg. Takie warunku wprost wspaniale sprzyjają poezji... Płatki śniegu otulają świat niby biały szal... Nie, zbyt proste. Zbyt dosadne. Napiszę coś o...
Nieważne. Robi się ciemno, na dzisiaj wystarczy. Przecież będzie jeszcze jutro... i pojutrze... i cała wieczność na pisanie. Poczuję się spełniony.
Jestem zmęczony. Wstałem dzisiaj wyjątkowo wcześnie, bo przed szkołą musiałem jeszcze zająć się zwierzętami. Mieszkam na przedmieściu, które bardziej przypomina wieś. Mamy spory kawałek lasu i pole. W lesie zimą jest wyjątkowo fascynująco, ale dzisiaj byłem tylko w sadzie. Gdy jestem w lesie, moja wyobraźnia działa ze zwielokrotnioną mocą. Można się przestraszyć.
Tak w ogóle, moja przygoda z wierszami zaczęła się dokładnie pięć lat temu. Po wypadku samochodowym mój umysł diametralnie się zmienił. Znalazłem nowe zainteresowania i talenty. W tym wypadku zginęli moi rodzice, a ja pozostałem nieprzytomny przez trzy tygodnie. Może się wam wydawać to dziwne, ale nigdy nie poświęciłem im żadnego wiersza. Nie dogadywaliśmy się i, szczerze powiedziawszy, wolałem wtedy nie mieć rodziców. Nie żałuję tego, że nie żyją.
Wiecie, życie płynie bez znaczenia, czy próbujemy je zatrzymać czy pogodzimy się z tym, co nadchodzi. Życie to coś, co przeminie. Natomiast, sztuka... Sztuka jest wieczna, przetrwa wieki. Jak epitafium Seikilosa, a przecież wtedy nie było jeszcze komputerów, na których słowo pisane zachowuje się po kilkuset latach. Ba, po kilku tysiącach lat, jeśli tylko zadbane. Może i mnie uda się zapisać w historii... Może za pięćset lat jakiś naukowiec przeczyta mój wiersz zapisany na starej płycie CD, zauroczy się, wciągnie go poezja i... na centrum Warszawy stanie muzeum poświęcone mojej osobie.
O ile Warszawa będzie wtedy nadal istnieć.
Wypędzając swój umysł z niewinnych przypuszczeń skierowałem się ku kuchni – najbardziej uświęconym miejscu w całym domu. Oczywiście, kuchnia to nie tylko banalne miejsce przyrządzania posiłków. Kuchnia to świątynia przyjemności, bo do tej pory żaden człowiek nie znalazł przyjemności większej aniżeli pieczony kurczak z chlebem... Jeśli wydaje ci się to zbyt banalne, wiedz, że jedzeniu poświęciłem przynajmniej kilkanaście stron mojego białego zeszytu.
Właśnie pieczony kurczak z chlebem był moim dzisiejszym obiadem. Jego fascynujący zapach tak mnie rozpraszał, że podczas jedzenia, patrząc przez okno na padający śnieg, nie wymyśliłem ani jednego rymu! Nie mogłem jednak w żaden sposób żałować, że jadłem ten boski pokarm...
Po obiedzie położyłem się na sianie w stodole - było to zaiste przyjemne zajęcie, o ile siano nie wchodziło... tam, gdzie nie powinno. Jeśli przypadkowo zasypiam, najczęściej budzę się z kilkoma psami rozłożonymi wokół mnie. Nie, żebym miał coś do psów. Nie twierdzę jednak, że mój artystyczny, delikatny węch lubi zapach sierści. Zwierzęta czworonożne z reguły nie pałają do mnie miłością, w odróżnieniu do ptaków, których śpiew skutecznie wzmaga moją wyobraźnię. Ptaki to moi najlepsi przyjaciele. Jedyni, jeśli mam być szczery.
Skoro już wkroczyliśmy w tematykę przyjaźni...
Nie za bardzo dogaduję się z moimi znajomymi. Właściwie, wolę unikać ludzi. W moim domu mieszkam sam, a raz dziennie przychodzi sąsiadka, by robić obiad. Właściwie, nie ma powodu, by przychodziła. Sam też dałbym sobie radę. Jednak, bardzo upraszczało mi to życie, a sąsiadka nie miała nic lepszego do roboty.
Tak więc, mieszkałem sam. Całkiem sam. W małym domku pomiędzy polami, z dala od głównej drogi, niedaleko lasu, na szczycie niedużego wzgórza, z którego rozciągał się widok na, jak mogę przypuszczać, całe województwo. No, może prawie całe. Są lasy, miasta w oddali, wsie, elektrownie, wiatraki, pola, jeziora, góry i zamki - a o wszystkich nich mógłbym pisać wiersze. Wolę jednak unikać przykrych, nie powodujących wzlotu duszy tematów takich jak elektrownie niepotrzebnie niszczące środowisko przyrodnicze naszego kraju. Dlatego właśnie, większość wierszy jest o lasach, czasem miastach, wsiach, wiatrakach, polach, jeziorach, górach i zamkach - zaś te ostatnie zyskały moją największą sympatię.
I tak, leżąc rozpłaszczony na sianie w stodole, wyobrażam sobie siebie samego jako mieszkańca jednego z takich zamków. Przemykam w milczeniu przez ciemne, szare korytarze, w których moja wyobraźnia co rusz podpowiada mi, ze grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo. Ciemny teatrzyk cieni zasłon, przez które przemyka światło księżyca sprawia, że odnoszę wrażenie, iż tuż za mną kłębią się mroczne istoty i kreatury. Mimo to, nie odwracam się i idę przed siebie. Czuję ich zimny oddech na karku. To nie tylko teatrzyk cieni. To nie tylko moja wyobraźnia. Idę przecież przed siebie, a w mojej głowie tańczą myśli szaleńcze...
Dochodzę do żelaznych drzwi zamkniętych na trzy kłódki. Nie otwieram ich. Przecież nie mam klucza. Pukam. Nikt nie otwiera. Jestem sam. Sam na świecie. Wszyscy odeszli... Nie, nie odeszli. Nigdy ich nie było. Nigdy nie istnieli. Jestem tylko ja, żelazne drzwi i monstra czekające, aż się odwrócę. Aż się odwrócę, bo wtedy mnie zabiją.
Nie ulegnę im. Idę dalej. Dalej, niż są żelazne drzwi. Do kolejnych, lekko otwartych. Otwieram je szerzej. Zamykam za sobą, lecz istoty przenikają przez drzwi.
Komnata. Duża, przestronna. Wszędzie obrazy, arrasy, kolorowe dywany. Szafa z wyrytymi w drewnie najróżniejszymi zwierzętami. Łoże, duże, ciemnoczerwona pościel i mahoniowe drewno, takie jak we wszystkich innych meblach.
I dziewczyna. Śpiąca dziewczyna, pobudzająca mój zmysł (nie tylko artystyczny). W mojej głowie kłębią się rymy opisujące jej postać. Ma ciemne włosy, prawie czarne, ale o granatowym połysku, spływające na jej piersi i ramiona. Ubrana jest w białą suknię, długą, koronkową, z wszytymi czerwonymi diamentami. Śpi na boku, suknia leży w nieładzie, odsłaniając jasne, delikatne nogi. Jest blada, jakby chora.
Podchodzę. Przykrywam czerwoną kołdrą. Dziewczyna wzdycha, ale śpi dalej. Siadam obok.
Kolejna porcja rymów przelatuje przez mój umysł...  To cholernie gówniany fach być artystą.
Widzę kreatury, które przyszły za mną. Czarne, mroczne, smutne... ale dziwnie ciekawskie. Podchodzą do mnie, ale nie po to, by mnie zabić, jak przypuszczałem na początku... Mówią coś. Nie rozumiem słów, ale domyślam się pojedynczych słów: sen, zbawienie, ofiara... Nie wiem, co to znaczy. Mój artystyczny móżdżek tego nie rozumie. Chociaż, muszę przyznać, że z tych trzech słów dałbym radę napisać jakiś całkiem porządny wiersz...
Stworzenia rozpłynęły się w powietrzu. Jestem tylko ja i piękna nieznajoma o kuszących ustach barwy różu pompejańskiego... Czyżem kiedykolwiek w swym krótkim życiu widział istotę tak zniewalającą swym urokiem...? Czyż moje serce nie pała widząc to anielskie ciało...? I czy, bogowie, kiedyś jeszcze nadarzy się okazja, by...
Klapnąłem na podłogę, opanowując się. Ta piękna istota zbyt działała na moje zmysły.
Nagle dziewczyna poruszyła się. Wstała i spojrzała mi w oczy. Poczułem się strasznie głupio, siedząc jak idiota na zimnej podłodze. Zarumieniłem się mimo woli. Przytomna wyglądała jeszcze ładniej. Miała piękne oczy przypominające głębię oceanu... Albo morza Bałtyckiego, bo bardziej zielonkawe. A na jej twarzy widniał lekki, zagadkowy uśmiech. Tak, była zdecydowanie najcudowniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem.
- Jesteś moim snem? - spytała, patrząc na mnie tymi pięknymi oczyma...
- Nie chciałbym, żeby to był sen... Mógłbym się z niego nie budzić... - oznajmiłem, kołysając się lekko na boki...
- Lubię śnić. W snach poznaję fascynujących ludzi... Wiesz, słyszałam, że gdy dusze są blisko siebie, to w snach mogą się spotkać... Czy nasze dusze są blisko siebie?
To zależy, co masz na myśli, złota księżniczko - tak chciałem powiedzieć, ale, by zachować resztki przyzwoitości, powiedziałem to bez "złota księżniczko". Dziewczyna uśmiechnęła się znowu, tajemniczo, jakby uwodzicielsko i położyła się z powrotem na mahoniowym łożu.
- Połóż się obok mnie, proszę - powiedziała. Jej głos był taki delikatny, taki niewinny, taki... inspirujący. Moja wyobraźnia szalała.
Położyłem się. Spojrzałem jej w oczy. Leżeliśmy kilkadziesiąt centymetrów od siebie, ale w zasięgu ramion. Patrzyła na mnie dziwnie, wyczekująco. Jej uwaga skupiona była na moich ruchach.
Podłożyłem jej rękę pod głowę i pocałowałem. Nie wiem, dlaczego. Nie wiem, po co. Nie wiem nawet, co mnie do tego podkusiło. Po prostu, mój artystyczny zmysł podpowiadał mi, że tak powinienem zrobić. A zmysły wyczuwające tą dziewczynę sprawiały, że ogarnęła mnie chora wręcz chęć na zrobienie czegoś więcej niż zwykły pocałunek...
Była to jednak najprzyjemniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem...
...a potem zasnąłem.
Wiele razy zastanawiałem się później, kim była ta dziewczyna. Czy to wytwór wyobraźni, niebiańska istota, czy może... Czy może istnieje naprawdę i właśnie teraz odrabia zadania domowe kolejnego dnia nudnej szkoły.
Wracając jednak do chwili, która jest właśnie teraz... Otworzyłem oczy.
Siano drapało mnie po karku, bardzo nieprzyjemnie. Biały zeszyt i długopis zagrzebane były w sianie. Zeszyt rzucał się w oczy, ale długopisu nigdy już nie odnalazłem. No, aż do tej pory, gdy mój pies przyniósł mi charakterystyczny kawałek plastiku w kolorowe żaby, przerzuty i pogryziony...
Wstałem. Czułem się, jakby moja dusza została wyprana z wszelkiego rodzaju poezji. Nie potrafiłem wymyślić nawet jednego rymu. Co gorsza, było mi zimno.
Gdy wyszedłem na dwór, było już ciemno. W białym świetle rzucanym przez jedyną latarnię widziałem jasne płatki śniegu, pokrywające świat coraz grubszą warstwą. Gdy szedłem wcześniej do stodoły, zostawiłem w śniegu ślady. Teraz już nie było ich widać. Wszystkie zwierzęta spały, obojętne na ten cudowny widok. Było mi ich żal, że nie czują sztuki... Że nigdy nie dowiedzą się, jakie to piękne, wpatrywać się w płatki śniegu. Zwykły człowiek przejdzie obok tych płatków tak obojętnie, nie przejmując się żadnym z nich... A ja zapatrzę się w nie. Potem przyjdą wiosenne roztopy i wszędzie będą kałuże, w których odbijać się będzie, niczym w lustrze, cały świat u góry. Aż w końcu, rośliny zaczną kiełkować, ale nikt, oprócz mnie, nie zauważy, jak rosną małe, urocze roślinki. I wtedy znowu zadam sobie to pytanie...
...Dlaczego trawa jest zielona?

Witaj, świecie...

Witajcie, biedni i pospolici Zjadacze Pizzy. Mój blog poświęcam wszystkim,
którzy kiedykolwiek na niego zajrzą.
Tak, Tobie, Zjadaczu Pizzy.
Chyba, że wolisz kebaba. 
Wtedy - bądź przeklęty.
Pozdrawiam i winszuję. 
Requiem ex Faust.